Przejdź do głównej zawartości

Wyrok na kobiety, to nie tylko prawo do aborcji

Zawsze marzyłam, aby zostać matką. Chciałam przytulać słodkiego, kwilącego bobaska do swojej piersi, całować jego bose stópki i patrzeć jak słodko się uśmiecha. Kiedy więc test ciążowy pokazał dwie kreski byłam najszczęśliwsza na świecie. Moja radość nie trwała jednak długo. W 12 tygodniu ciąży, podczas badania USG lekarz stwierdził, że dziecko obarczone jest ciężkimi wadami rozwojowymi, być może o podłożu genetycznym. U naszego bobaska zdiagnozowano przezierność karkową 10 mm, brak kości nosowej, nieprawidłowe przepływy żylne, brak żołądka, ogólny obrzęk płodu i szereg innych nieprawidłowości, których nie potrafię powtórzyć.

Cały mój świat w jednej chwili legł w gruzach. Moje marzenia runęły jak domek z kart. Zaczęłam przeszukiwać Internet w poszukiwaniu podobnych do naszego przypadków, które zakończyły się urodzeniem zdrowego dziecka. Niestety nic nie znalazłam. Całymi dniami wyłam z niemocy i bezsilności. Na zmianę modliłam się i przeklinałam Boga, że dopuszcza na nas taką tragedię. W międzyczasie oczywiście trwała cała procedura medyczna, której celem było ustalenie jakie dokładnie schorzenia ma nasze dziecko i co możemy z nimi zrobić.

Z uwagi na bardzo duże ryzyko wady genetycznej poddałam się zabiegowi biobsji trofoblastu. O ile zespół Downa nie był nam straszny, o tyle trisomia chromosomu 18 (zespół Edwardsa) lub 13 (zespół Pataua) brzmiały strasznie. W przypadku ciąż obarczonych takimi wadami w ponad 90 % sytuacji dochodzi do poronienia lub porodu martwego. Nie chciałam sobie nawet wyobrażać jak to jest urodzić martwe dziecko a wcześniej nosić je pod sercem i czuć jak się rusza. Nie chciałam patrzeć na kobiety w ciąży, które przygotowywały wyprawki i wybierały imiona. Chciałam zniknąć. 

Pixabay.com na Pexels.com 


Lekarz prowadzący moją ciążę poinformował nas o przysługującym nam prawie do terminacji ciąży. Nie nalegał,  nie namawiał. Dał nam czas do 22 tygodnia ciąży. Wspólnie z mężem uznaliśmy, że aborcja nie wchodzi w grę. Nie potrafilibyśmy sobie później spojrzeć w twarz. A jednocześnie gdzieś z tyłu głowy tliła się w nas iskierka nadziei, że łaskawy Bóg wysłucha naszych gorących modlitw i uzdrowi nasze dziecko. Nie wysłuchał. Nasz synek Staś zmarł w 16 tygodniu ciąży. I dopiero wtedy tak naprawdę zaczął się nasz dramat.

O tym, że serce naszego dziecka nie bije dowiedziałam się w czwartek podczas wizyty u swojego lekarza prowadzącego. Przyjął mnie na cito, gdy zadzwoniłam że mam bóle w krzyżu. To jedyna osoba, która w tych trudnych momentach okazała nam wsparcie. Kierował do lekarzy zajmujących się medycyną prenatalną, zlecał badania i wspierał nas na duchu. Był do mojej dyspozycji 24/7. Co więcej, chociaż prowadził prywatną praktykę od momentu wykrycia wad aż do kontroli po zabiegu łyżeczkowania macicy nie wziął ani złotówki.

Lekarz poinformował mnie, że powinnam zgłosić się do szpitala, gdzie zostanę najprawdopodobniej poddana zabiegowi łyżeczkowania macicy. Opisał jak będzie wyglądała cała procedura. Wiedziałam więc czego się spodziewać - narkozą, zabieg i koniec. Jeszcze tego samego dnia pojechałam z mężem do najbliższego ze względu na miejsce zamieszkania szpitala. I wtedy dopadła nas znieczulica.

Podczas wywiadu lekarskiego opisałam dyżurującemu ginekologi naszą sytuację. Wykonano mi USG, które potwierdziło brak tętna płodu i... Odesłano do domu. Do dziś dźwięczą mi w uszach słowa tego lekarza - "ciąża obumarła, trzeba czekać na samoistne poronienie. Proszę jechać do domu. Jeśli zacznie się krwawienie albo wysoką gorączką to dopiero proszę się pojawić". Cóż mieliśmy robić - wróciliśmy do domu.

Strasznie bałam się tego czekania. Bałam się, że dziecko wypadnie ze mnie podczas korzystania z toalety. Bałam się płynącej ze mnie krwi. Bałam się widoku tego małego człowieka. Bałam się narkozy i tego że się z niej nie obudzę. Bałam się że tego nie przeżyje psychicznie.

Chciałam mieć zabieg od razu. Kilka chwil pod narkozą i budzisz się w nowej rzeczywistości. Chciałam mieć to wszystko za sobą, pożegnać synka, przeżyć żałobę i zacząć wszystko od nowa. To cierpienie mnie przerastało, traciłam nad nim kontrolę a ono pochłaniało mnie w swoich odmętach. 

W piątek mąż został ze mną w domu, bo bał się, że coś sobie zrobię. Myślałam że zwariujemy. Cokolwiek byśmy nie robili nasze myśli były skierowane na jeden temat. To samo w sobotę. Do tego jeszcze głupie telefony od rodziców i przyjaciół dopytujących się jak się czuję. Czułam się fatalnie. Czekałam tylko na to, aby ten koszmar czekania już się skończył.

W niedzielę odeszły mi wody płodowe. Pojechaliśmy do szpitala. Mąż miał czekać na korytarzu, a mnie zabrali na badania. Tam zaczęło się krwawienie. Dostałam coś dożylnie i położyli mnie na oddziale. Po chwili zaczęły się bóle brzucha, skurcze i jeszcze większe krwawienie. Dostałam pudełeczko. Kiedy zapytałam co mam z nim zrobić, lekarka przewróciła oczami i wydarła się na mnie, że "mam TO złapać". Byłam w szoku, nie widziałam o co jej chodzi. Spytałam co mam złapać. Cały czas płakałam. Byłam spanikowana tym co się dzieje. Krew leciała mi po nogach, bolał mnie brzuch a oni jeszcze każą mi coś łapać. Do tego czułam się skrępowana, nieswoja, bo cały czas bylam od pasa w dół naga. Jakby to była moja wina, że poroniłam. W końcu jakaś położna zlitowała się nade mną i poszła ze mną do toalety. Pomogła mi "złapać" do pudełka mojego synka i wyszła. A kiedy było już po wszystkim lekarka zleciła zabieg łyżeczkowania aby oczyścić macicę. Można powiedzieć, że urodziłam  Stasia w łazience. 

Mój Mąż cały czas był na korytarzu, nie mógł trzymać mnie za rękę ani dowiedzieć się czegoś więcej. Dostał tylko jakieś papiery do podpisania, bo ja już leżałam pod narkozą a wiadomo, że formalności muszą się zgadzać. Spotkaliśmy się dopiero następnego dnia.

Ja po zabiegu byłam nieobecna. Wszystko to co się wydarzyło od czwartku było jakby sekundą. Dopiero po południu odzyskałam jasność umysłu, gdy lekarz oznajmił mi że wracam do domu. Sama nie wiem na co wówczas liczyłam. Spytałam tylko co się stało z dzieckiem. Zgodnie z procedurą medyczną zostało przekazane do badań, na które mój mąż wyraził zgodę. Chcielibyśmy bowiem wiedzieć, co tak naprawdę stało się ze Stasiem, aby jakoś zapobiec podobnej sytuacji w przyszłości.

Podczas tego całego dramatu ani razu nie przyszedł do mnie psycholog. Wręcz przeciwnie zachowanie lekarki na długo wbiło mi klin w mózgu, że to wszystko to moja wina. A przecież byłam zdrowa, dobrze się odżywiałam, nie piłam i nie paliłam. A mimo wszystko, poczułam się tam jakby to wszystko było przeze mnie. Z perspektywy czasu widzę, że cała ta procedura medyczna była jednym wielkim pogwałceniem praw człowieka. Od nikogo poza lekarzem prowadzącym nie usłyszałam dobrego słowa. Każdy traktował mnie tylko jak przypadek medyczny, jakieś wynaturzenie, które trzeba zbadać, zmierzyć i wsadzić do odpowiedniej szufladki. Bliscy mówili, że "jestem jeszcze młoda, na pewno będę mieć dzieci". Przyjaciele woleli się nie odzywać. W końcu jak jest dobrze to ma się całe grono towarzyszy, a kiedy przychodzi cierpienie człowiek zostaje sam.

Dlaczego o tym piszę? Trwa teraz wojna dotycząca zakazu aborcji eugenicznej. Mówi się o wyroku na kobiety. Tylko że tak naprawdę to ten wyrok wcale nie zapadł w zeszły czwartek. Kobiety w ciąży z poważnymi wadami rozwojowymi dzieci, które nie mają szans na przeżycie skazano już dawno temu. Nie poprzez brak prawa do aborcji, ale poprzez brak empatii personelu medycznego, opieki psychologicznej,  godziwych warunków w przypadku poronienia takiej ciąży albo porodu. Kobiety skazano na konieczność przeżywania tych dramatów w samotności, a dodatkowo obarczono winą za całą sytuację. I tego nie zmieni żadna ustawa i żadne prawo. Jeśli decydujesz się urodzić to i tak dostajesz łatkę, bo to przez Ciebie dziecko ma wady. To ty coś zrobiłaś nie tak, że nie mogło się ono prawidłowo rozwinąć. To tobie lekarze zalecają badania, wypytują o choroby do któregoś pokolenia wstecz.  Jeśli poddasz się aborcji to też jesteś zła bo zabiłaś i poszłaś na łatwiznę.
Tak źle i tak niedobrze.

Jeśli chodzi o mnie to jestem ABSOLUTNIE ZA ŻYCIEM. Nie uważam, aby ciąża, nawet obarczona ryzykiem urodzenia dziecka niezdolnego do życia była powodem do jej przerwania. Wierzę, że człowiekiem jest się od poczęcia aż do naturalnej śmierci. Wiem, że wady rozwojowe u dziecka poczętego brzmią jak wyrok, od którego nie ma możliwości apelacji. Wiem też jak ciężko się po czymś takim pozbierać, bo sama to przeżyłam. Ale wiem też, że można przez to przejść.

Fakt, ja nie czułam ruchów Stasia, ale jak każda matka przytulałam go przez powłoki brzuszne, mówiłam, a przede wszystkim kochałam. Fakt, ja nie widziałam jego małego ciałka, bo nikt w szpitalu nie poinformował nas o przysługującym prawie do pochówku. Ale w pewnym sensie urodziłam go. Do tej pory myślę o nim, kiedy przypada planowana data jego narodzin. Jednocześnie wierzę, że jest teraz w najlepszym możliwym miejscu i czeka tam na mnie. Mam nadzieję, że kiedyś się spotkamy i będę mogła nie tylko go przytulić ale też poznać prawdę na temat jego zdrowia, gdyż badania genetyczne nie dały wyniku (pobrano za mało materiału).

Podsumowując, aborcja a właściwie jej zakaz to nie jest główny problem kobiet. Większość ciąż, które mogłyby być w ten sposób rozwiązane obumiera samoistnie, bez interwencji lekarza. Problemem jest to jak kobiety w takich sytuacjach się traktuje. Jeśli zakaz aborcji eugenicznej będzie połączony z odpowiednią opieką lekarską, psychologiczną a po ewentualnym porodzie żywego dziecka - również neonatologiczną to wszystko będzie dobrze. Póki co mam wrażenie, że nie ma w Polsce takich warunków. Jest za to strach, terror i wpędzanie w poczucie winy. I to niezależnie od dokonanego wyboru. 



PS. Wybaczcie, jeśli coś jest niejasne lub niezrozumiałe. Te wydarzenia są we mnie ciągle żywe i za każdy razem wywołują łzy. A przez łzy tak ciężko się pisze...

Komentarze

Najchętniej czytane

Plan dnia 20-miesięcznego dziecka

Plan dnia 19-miesięcznego dziecka

Plan dnia 18-miesięcznego dziecka